Burgess odczytuje w nich powieść Orwella w sposób typowy dla Brytyjczyków, ale raczej obcy czytelnikom z byłego obozu radzieckiego. Nie jako paszkwil na komunizm, tylko złośliwą karykaturę Wielkiej Brytanii tuż po wojnie, kiedy nadal obowiązywała reglamentacja żywności i na poły skoszarowane życie codzienne.
Chaos Zuklandii
Część eseistyczną czyta się znakomicie, ale stanowi ona przede wszystkim wstęp do powieści. Pisana w roku 1978 zawiera niesłychanie ponurą wizję przyszłości Wielkiej Brytanii w roku 1985, przez który drogą ku samozagładzie zmierza główny bohater Bevin Jones.
Już jego imię i nazwisko to nawiązanie do orwellowskiego bohatera Winstona Smitha (Winston to aluzja do Churchilla, Bevin zaś nawiązuje do Ernesta Bevina, powojennego ministra spraw zagranicznych, za którego kadencji nastąpił demontaż brytyjskiego imperium).
Orwell w latach 40. bał się państwa wszechmocnego, zaś Burgess w latach 70. bał się państwa słabego, terroryzowanego przez rozmaite grupy nacisku. Zuklandia (nazwa pochodzi od Zjednoczonego Królestwa, czyli UK) nie jest państwem totalitarnym takim jak Oceania w "Roku 1984". Przeciwnie, ulicami rządzą tutaj gangi młodzieżowe, a wszystkim innym albo związki zawodowe, albo Arabowie, którzy wykupili cały Londyn.
W pierwszym rozdziale Jones pada ofiarą napaści gangu kuminów (od określenia pochodzącego ze słowa oznaczającego w języku suahili nastolatka), potem zaś jego życie w coraz większy koszmar zamieniają m.in. strajki strażaków i lekarzy. Nie ma w tej wizji Wielkiego Brata ani powszechnej kontroli, przeciwnie - jest totalny chaos, ale okazuje się to nie mniej przerażające od orwellowskiej dyktatury.
Depresja Zachodu i Wschodu
Zawarta tu wizja przyszłości okazała się być, rzecz jasna, całkowicie nietrafna, ale większość czytelników rozpozna ją jako coś znajomego, budzącego dziś nie tyle grozę, ile wręcz nostalgię. Przecież taką przyszłość wróżyła wtedy światu cała popkultura, nie tylko literatura science fiction. To był wówczas stały motyw muzyki pop. Podobnie na przyszłość spoglądali zarówno twórcy kina rozrywkowego (Joel Silver czy John Carpenter), jak i bardziej ambitnego (Lindsay Anderson).
Im bardziej zbliżał się orwellowski rok 1984 i burgessowski rok 1985 - tym bardziej oczywista stawała się nietrafność tych prognoz. Zamiast chaosu, anarchii i wojny atomowej mieliśmy polityków, którzy schwycili cugle pewną ręką jak Reagan czy Thatcher. A jednak pesymizm popkultury tylko narastał, połowa lat 80. przyniosła kulminację tej fali.
Ciekawe jest to, że fala globalnego pesymizmu z jednakową siłą działała po obu stronach żelaznej kurtyny. Zarówno schyłek epoki Gierka, jak i stan wojenny, zaowocowały u nas rozkwitem katastrofizmu w literaturze ("Mała apokalipsa" Konwickiego, proza Zajdla, Wnuka-Lipińskiego, potem Baranieckiego) i kinie (Szulkin), nie mówiąc już o całej serii depresyjno-pesymistycznych płyt rockowych, od "czarnego albumu" Brygady Kryzys, po płyty Republiki.
Chociaż z dzisiejszej perspektywy tamten pesymizm wydaje się pozbawiony racjonalnych podstaw - kto pamięta tamte lata, pamięta też to, że czarne prognozy naprawdę wydawały się wtedy najbardziej prawdopodobne. Lektura "Roku 1985" jest więc, paradoksalnie, doświadczeniem bardzo optymistycznym. Książka ta przypomina nam dzisiaj to, jak fałszywe były nasze obawy sprzed ćwierć wieku - a więc może podobnie będzie z lękami współczesności?