Dziesiąty tom Opowiadań powojennych najbardziej warszawskiego z pisarzy warszawskich Stefana Wiecheckiego WIECHA. Wiech nie tylko odtwarza koloryt Warszawy, on wręcz tworzy język, gwarę warszawskich drobnych cwaniaczków. Opisując świat z punktu widzenia przeciętnego Walerego Wątróbki zauważa w tym świecie masę absurdów, rzeczy pozytywnych i negatywnych. Wiech częstokroć kpi sobie z władzy, ale ponieważ robi to jako pan "Wątróbka" to zdaje się, iż można to traktować z przymrużeniem oka. A tym czasem Wiech był po prostu wielkim pisarzem i stworzył tę swoją specyficzną formę bo może ułatwiała zawoalowaną krytykę i pozostawiała to co najcenniejsze - trochę żartu, śmiechu, przymrużenia oka. A o języku swojej twórczości sam Wiech stwierdził ambiwalentnie Pytano mnie, czy uważam się za współtwórcę gwary warszawskiej. Współtwórca to za duże słowo. Starałem się zawsze wierniej tylko odtworzyć. Oczywiście zdarzało się na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego, ale wypadków tych było niewiele tej gwary już prawie nie ma powracamy więc do Wiecha trochę z tęsknoty za dawną Warszawą, ale może przede wszystkim to po prostu pisarz znakomity, o którym M. Choromański pisał nawet; Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych. W tym tomie znajdziecie opowiadania z lat 1962-64. Kto czyta Wiecha, ten się uśmiecha!
. W tym tomie znajdziecie opowiadania z lat 1962-64. Ot choćby takie cuda:
Harfa w trawie – No i jak, panie Wątróbka, uczęszczasz pan troszkie po teatrach?
– Rzecz jasna, że sie chodzi, trzeba sie upowszechniać kulturalnie.
– I gdzieś pan był w ostatniem czasie?
– W Kameralnem na Foksal.
– A co tam odgrywali?
– Wiesz pan, detalicznie nie pamiętam, ale cóś… w trawie.
– W trawie różne rzeczy bywają.
– Zaraz, zaraz, mam już: „Harfa w trawie” sie to nazywało. Bogiem a prawdą, ani harfy, ani trawy tam nie ma, jest to tak zwana licytacja poetica, czyli poetyczny bajer.
– Znaczy sie, że co?
– Pic na wode.
– Aha, to już wiem. A o co sie rozchodziło w całej tej sztuce?
– Tego nikt detalicznie nie wie. Domyślać sie tylko możem pod koniec, że idzie o walkie z domowem wyrobem środków leczniczych i konkurencją z państwowem przemysłem aptekarskiem.
– A cały przebieg jest jaki?
– Przebieg jest, uważasz pan, taki, że jedna troszkie kopnięta facetka wyrabiająca na lewo maść ziołową na wodną opuchline, zostaje nakryta przez policje, bo odbiorcy wskutek użycia tego lekarstwa zaczynają po troszku kitować. Wówczas likwiduje ona wytwórnie i nawiewa.
– No, to całkiem przytomna osoba.
– Owszem, u nasz na Szmulkach jeden uczony facet wyrabiał z kociego łoju pigułki na płuca. I po zasypaniu przez sąsiadów prysnął na Ziemie Odzyskane i tam prowadzi interes na jeszcze większą skale. Ale ta, uważasz pan, od wodnej opuchliny, nawiewa za miasto i zamieszkuje na drzewie!
– Gdzie?
– No tak, z całem gospodarstwem zamieszkuje na chojaku. Ma ze sobą kuchtę Murzynkie, zastawe stołową, nawet całą wiązkie klozetowego papieru w różowem kolorze. Gości na drzewie przyjmuje, brydża urządza, wydaje skromne przyjęcia na zimno.
– I goście siedzą na gałęziach? To chiba bezankoholowo?
– Skąd, piją whiski na potęgie.
– I nikt nie zlata na morde?
– Jeden spadł, ale zaraz go wciągli nazad.
– To muszą być cyrkowcy.
– Nie, zwyczajne artyści, tylko że na próbach wytresowane; przez niejaką Skuszankie, sprowadzoną specjalnie w tem celu z Nowej Huty.
– No, jak z Nowej Huty, to wszystko w porządku. Było, nie było, to musi być bardzo ciekawe.
– Nadzwyczaj. Ale ten różowy papier przeszkadza w obserwacji, cała publika przestaje słuchać, tylko jak zaczarowana przygląda sie i zastanawia, gdzie go derekcja dostała, chiba z Ameryki sprowadzony. I tak jest rzeczywiście, cała sztuka amerykańska, nawet kowboje tam występują.
– Po co?
– Żeby frekwencja uczęszczała. Patrzy derekcja, że pod kinamy na „Rancho w dolinie” czy na „Rio Brawo” ogonki w ósemkie na ulicy pozakręcane, myśli, sprowadziem i my kowboi do Kameralniaka. Dwóch ich co prawda tylko przedstawia w sztuce, ale robią co mogą. Jeden to Maniek Łącz, dawniejszy lewy obrońca Legii, ten ma ikre i wykop taki, że jeszcze dzisiaj jest na co popatrzyć, jak po scenie zasuwa. Drugi tyż niezgorszy. Ale co kowboje warte bez koni. Na piechote sie jeden z drugiem rozbryka i do pierwszego rzędu między publikie wpadnie? Totyż strzelaniną i krzykiem nadrabiają. Ale ubawić sie można.
– No i jak sie kończy?
– Kończy sie tak, że wszyscy złażą z choinki. Bo jak dłu¬go można mieszkać na drzewie, dzień, dwa. Gałęzie w pierwszą krzyżową piją. Ciziula od maści daje za wygrane, odpala przepis przemysłowi farmaucentycznemu i zostaje się kierowniczką państwowej apteki.
– No to faktycznie jest na co popatrzyć. A te drzewo prawdziwe?
– Kiszkie. Z łat, uważasz pan, zbite i pobejcowane na ciem¬ny mahoń. Wygląda troszkie na taki pagrypsny, znaczy się powiększony wieszak na palta i kapelusze, i artyści faktycznie cuda równowagi na tem wieszadle uskuteczniają. Omsknąć sie łatwo, a tu jeszcze nie tylko siedzieć, ale i deklamować trzeba, a nawet śpiewać. W tych waronkach język sobie przygryźć nie tak trudno.
– Ciekawe, ale wiesz pan, nie bardzo rozumie, dlaczego w takiem mrożącem krew w żyłach miejscu ten aptekarski ka¬wałek sie odgrywa?
– Postępowość, uważasz pan, do tego nasz zmusza. Wszędzie już sztuki byli odgrywane, na elekstrycznych karuzelach, na balkonach, na mularskich rusztowaniach, na huźdawce, ale na drzewie żadnej jeszcze nie było. No to masz ją pan.
Opowiadania powojenne tom X; 264 strony, op. miękka, projekt okładki: Ewa Gawlik; ISBN: 978-83-7998-181-6; cena det. 28 zł