Gabriel Michalik snuje opowieść o Zdzisławie Maklakiewiczu, Maklaku. Mistrz epizodu, legendarny kawalarz, alkoholik. Zapamiętaliśmy go przede wszystkim z duetu, który stworzył z Janem Himilsbachem. Jednak przyjaźń tych dwóch dekadentów obejmowała raptem kilka ostatnich lat życia Zdzisława Maklakiewicza. Kim był Maklak? Warszawskim inteligentem, który wyparł się etosu swojej sfery? Wiecznym dzieckiem, rozpieszczonym jedynakiem, bez szans na wzięcie odpowiedzialności za własne życie? Artystą spełnionym tylko w części, który wiedział jak tworzyć największe kreacje, lecz po włączeniu kamery “malał o głowę”? Upadał czy wznosił się? O ile dla Himilsbacha wejście w świat peerelowskiej “bohemy” było awansem społecznym, o tyle Maklakiewicz, zmierzając ku niej, poddał się przecież swoistej degradacji.Śladami Zdzisława Maklakiewicza pójdziemy przez warszawskie knajpy lat 60. i 70. Zajrzymy na plany zdjęciowe i do teatralnych garderób. Wnikniemy w uporządkowany, mieszczański, rodzinny dom artysty. Poznamy ludzi, z którymi poszedł do Powstania. Żyją jeszcze nieliczni spośród nich. Na początek spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie, co stało się w październiku 1976 roku pod Hotelem “Bristol”.
Z tekstu wybrane fragmenty opowieści o Makalkiewiczu:
To była rola! Epizodzik, ale jaki! Przez trzy minuty trzymałem publiczność za pysk. Wychodzę potem z teatru, zaczepia mnie facet. – Przepraszam pana bardzo, czy to pan mnie trzymał przez trzy minuty za pysk? – Tak, ja. – Pan pozwoli, że teraz ja pana potrzymam...
Jak opowiedzieć o człowieku, który życie swoje świadomie i konsekwentnie tkał z legend i anegdot? - ...na szczęście miałem karabin. Oparłem się o ścianę i kilkoma seriami wykończyłem ze trzydziestu Niemców... - Zdzisiu, Zdzisiu, ale przecież ty wtedy miałeś kilkanaście lat. Jaki karabin?! Jaka ściana?! - protestował ktoś spośród słuchaczy opowieści o brawurowych wyczynach Maklaka podczas wojny. - Prawda – nie prawda. Nieważne! Ale powiedz, podobało ci się?
Gdyby zmyślenie było konsekwentne, gdyby Maklak zawsze trzymał się jednej blagi, łatwiej byłoby odcedzić prawdę. Ale nie! Legendy stale ewoluowały. Strzępek rzeczywistości artysta brał na warsztat, tak jak rzeźbiarz bierze glinę. Lepił z niego coś, co miało czynić świat piękniejszym.
Opowiada Zofia Czerwińska. – Pojechaliśmy z teatrem do Paryża. A było to kuriozum. Wtedy! W latach 60. Na Zachód! Zamieszkać w normalnym hotelu. Wierzyć się nie chciało! Idziemy do małej knajpki na Montmartre. Jest Zdzicho, Bobek Kobiela, jacyś fajni miejscowi Polacy. I są tańce. Jeden Francuz poprosił mnie do tańca, a drugi chciał odbić... Dostał po ryju. A może nawet nie po ryju, tylko go ten pierwszy mocniej trącił. No, powiedzmy przepychanka, nawet chyba nie bójka. Zdzisiowi oczy zabłysły!
Później, przez lata, już oczywiście w Polsce, opowiadał, jak to się o mnie w Paryżu bili. Zapadło to w nim. Że do tej Francji, nieosiągalnej niemal, na ten mityczny Zachód, my, z kompletnej, zabitej dechami komuny, z pięcioma dolarami w kieszeni pojechaliśmy i tam o mnie, o polską aktorkę, o przyjaciółkę Zdzisia, pobili się dwaj autentyczni Francuzi. W jego opowieści urastała ta rzekoma bójka do rangi hekatomby. Krew lała się strumieniami. Setki razy opowiadał o tym. Za każdym razem inaczej, za każdym razem z niesłychanym dramatyzmem! W jego opowiadaniach rozrastała się też ta podrzędna knajpa, z tej spelunki, w której ktoś grał na harmoszce, zrobiła się luksusowa restauracja, feeria barw, brylanty, kryształy, żyrandole. A ze mnie – wspaniała polska aktorka w wytwornych taftach, które poszarpał roznamiętniony Francuz. Świat to w końcu nie tylko mierzalne, namacalne i oczywiście intersubiektywne. Zmyślone, namalowane, zapomniane i odczytane na nowo, czyli tak zwany świat kultury znaczy dużo więcej. - Nie traktował życia towarzyskiego jako zwykłego międlenia czasu, przeciwnie, czynił z niego środek i cel osobowej ekspresji. Opowiadał najrozmaitsze, fikuśne i wieloznaczne, fikcyjne i prawdziwe anegdoty, których na ogół sam był bohaterem, i to bohaterem przegranym (a to samo już świadczy o pewnym, szlachetnym rysie jego humoru). Był więc pisarzem, który nic nigdy nie zapisał – nie zostanie po nim nawet magnetofonowa taśma. - trzydzieści siedem lat temu zanotował w nekrologu Maklaka Krzysztof Mętrak.
Przewędrowałem za Maklakiem od domu do domu, od knajpy do knajpy, od teatralnej garderoby do budki suflera (a właściwie budki suflerki z anegdoty, w której Maklak, udręczony drętwotą prowincjonalnego zespołu, upija się, a nazajutrz znajduje w pościeli blond pukle; gdy weźmie je do ręki, spod pierzyny wyjrzy oblicze siedemdziesięcioletniej suflerki; „kolega był wspaniały”, zachwyca się owo oblicze, „ł” wymawiając na aktorski, przedwojenny sposób). Przewędrowałem więc, i odkryłem, że prawda, na tyle, na ile można ją ustalić, nie jest wcale gorsza od zmyślenia.
176 stron + 24 strony zdjęć, oprawa miękka; projekt okładki: Ewa Gawlik; redakcja: Maryla Armata; ISBN: 978-83-7998-033-8; cena det. 29,80 zł