Piętnasty tom Opowiadań przedwojennych Stefana Wiecheckiego Wiecha obejmuje reportaże warszawskie, które autor zamieszczał na łamach dziennika "Dobry wieczór! Kurier czerwony" po 1934 roku. Jest to już przedostatni tom naszej pełnej edycji twórczości przedwojennej Wiecha opracowany i przygotowany (jak i cały cykl) przez Roberta Stillera. Wiech jednakowo zachwyca już czwarte pokolenie Polaków. Przedtem dziadków i rodziców. Teraz znów dzieci i wnuków. Pokładamy się zew śmiechu i zarazem ciarki nas przechodzą. Przedwojenna jakość. Przedwojenne opowiadania. A próbkę znajdziecie w Szczegółach!
WIECH - Opowiadania przedwojenne tom XV czyli reportaże warszawskie
Bez rolety
– Pani Rosołek kochana, przepraszam, że bez sztukania wpadam, ale trzęse się cała jak galareta ze zgorszenia publicznego. – Co się zrobiło, pani Wypych szanowna, siadaj pani na chwile. Może waleriana dać pani na cukier? – Nie, dziękuję, czasu nie mam ani sekundy, szarlotkie pieke i musze pilnować, żeby się mnie nie rozleciała. Przyszłam tylko, żeby paniusi tą rzecz powiedzieć i lece do siebie. Ale musiałam, musiałam się użalić, bo czuje, że serce by mnie pękło. – Ale o co się rozchodzi, pani Wypych najdroższa, powiedz że pani nareszcie. – Nie mogie, nie mogie, damski wstyd mnie nie pozwala, zobacz pani Rosołek sama... o tam, w tem oknie na lewo... – U tego rudzielca spod szesnastego? – U niej! – U tego malowanego wypłosza z wyskubanemy brwiamy? – U niej, u niej, szantrapy z kindziorowatym łbem. Widzisz pani? – Ciut ciut, ale nie bardzo. – To przysuń się pani Rosołek do mnie. No i co paniusia na to? – Faktycznie, wstyd i obraza boska, ale... detalicznie powiedziawszy, to rzeczywiście nic nie widze. Miga się tylko coś białego! – Ee... w taki sposób szkoda było mojej fatygi. Pokazuje i pokazuje, a pani wytrzyszczasz oczy jak ślepa komenda i nic. Żałuję, że do Skubiszewskiej nie poszłam... – No to już, leć pani, trzyma cie kto? Patrzcie ją, jaka to ważniaczka, z krótkiego zwroku się naśmiewa. Ja pani robie zarzut, że morde masz dziobate jak durszlak? – Pani Rosołek, nie kłóćmy się, żeby nie o to, że o nasze wspólne szczęście małżeńskie się tu rozchodzi, pokazałabym pani za ten durszlak. – Ja także samo ślepej komendy bym nie darowała i kto wie, czy bym paniusi łba ukropem nie wyparzyła, ale skoro jeżeli o szczęście małżeńskie się rozchodzi, to ja do zgody jak ryba do wody. – To tak samo jak i ja. Znakiem tego posłuchaj pani... – Zaraz, mam tu gdzieś okulary starego, założe ich, to może coś zobacze. – No i co? – Widze... widze... rudzielec w oknie siedzi i jakiegoś mężczyzne po policzkach głaska. – Nie... to nie mężczyzna, to lustro, w którem swoje żółte kudły czesze. – Jakżeż nie mężczyzna, kiedy wąsy widze... – Pani Rosołek, nie sprzeczaj się pani, bo z powodu krótkości oczków pomyłkie pani robisz. Mężczyzny żadnego nie ma, ale zgorszenie jest, jak taka klempa w desusie w okno wlizie i łbem trzącha, Nieraz już przyuważyłam, że mój i panin chłop w oknach siedzą i mało jem ślipie w tamtem kieronku nie wyskoczą. – Co pani mówisz? – Jak mnie pani żywą widzisz. – Trzeba by na to coś poradzić. – Może dzielnicowemu się poskarżyć? – Moja pani, a dzielnicowy to nie mężczyzna? Jak się dowi, sam gotów w okno od sieni wleźć i za winkla na te rudą peje kapować. Tak nie można, tu trzeba do prezydenta miasta Warszawy proszenie napisać, żeby rudzielcowi kazał rolete w oknie powiesić, albo do Berezy ją cholere! – I to nie tylko ją, całe lewe oficyne trzeba krótko przy twarzy wziąść, żeby sobie lorety pokupowała, a zwłaszcza poniekąd tych studenciaków z czwartego piętra. Patrz pani, co oni wyprawiają, na goło chodzą po mięszkaniu, a jeden jak go Pan Bóg stworzył leży na kanapie. – Gdzie, gdzie, pani kochana? Któren to? – O... o... tam przy ścianie, widzisz go pani? – Pani Wypych szanowna... mnie się zdaje, że... to trup. – W jaki sposób? – A w taki, że studenty mają zwyczaj trupów do domu przynosić, w kawałki ich krają i na dochtorów się w ten deseń uczą. U mojej bratowej na Kaczej ulicy mieszkał jeden taki, to co i raz cóś z trupiarni do domu przytaskał. Raz rękie, raz nogie, a to znowuż cynaderkie albo wątróbkie. Najgorzej, że garnków od bratowej żądał i w nich te świństwa parkotał. Bratowa z początku nie wiedziała, co się święci, ale jak jednego razu rękie pod jego łóżko wsadziła, żeby pantofli poszukać, i za trupią główkie złapała, z miejsca eksmisje mu dała. – No, tamten chociaż po kawałku nieboszczyka do domu przynosił, a te z przeciwka w całości. Co oni teraz będą z niem robić? – Pokrają i do kotła. Patrz pani, już jeden z nożem do ciała podchodzi! Kraje go, kraje! – Pani Rosołek... znowuż siła zwroku panią zawodzi. To nie ciało, tylko goły student, a ten drugi nie kraje go, tylko goli mu twarz! Świntuchy, do kosmetycznej obsługi koszule i tyrkoty muszą zdejmać. O nich tyż trzeba napisać do magistratu! – I o tem brenecie z drugiego piętra, co się pod radionowe komende w oknie gimnastykuje. – Wiadomo... A może nie pisać. Teraz jak się wyjrzy przez okno, rozrywkie umysłową mieć można. Przy loretach nudno będzie. – Ale rudzielca trzeba rozumu nauczyć. – Rzecz naturalna. Czekaj pani, skocze po Skubiszewskie i razem jej z paninego okna pogroziemy! – Musi lorete kupić!
232 strony; oprawa miękka; projekt okładki: Ewa Gawlik: edycja: Robert Stiller; nota edytorska: Robert Stiller; ISBN: 978-83-7998-063-5;