Bret Easton Ellis (ur. 1964) – jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich, porównywany z Ernestem Hemingwayem, Francisem Scottem Fitzgeraldem czy Nathanaelem Westem. Oprócz swojej najsłynniejszej ksiązki – właśnie „American Psycho” napisał m.in. „Odloty godowe”, „Informatorów” czy „Cesarskie sypialnie” Sama powieść „American Psycho” to w tej chwili już w zasadzie powieść legenda, powieść ikona. Trudno pominąć ją w jakimkolwiek opracowaniu dotyczącym Xxwiecznej literatury. Skandalem była od początku. Już w cztery miesiące po złożeniu przez Ellisa ostatecznej wersji „American Psycho” w nowojorskich kręgach artystycznych zawrzało. Zaczęło się od tego, że kilka kobiet zatrudnionych w wydawnictwie odmówiło pracy nad książką, w której z obsesyjną wręcz dokładnością opisuje autor dnie i nocemasowego mordercy, 27-letniego przedstawiciela nowobogackiej grupy yuppies. Jak pisał nieodżałowanej pamięci Zygmunt Kałużyński "ta powieśc to są szczyty twórczej wolności intelektualnej. Ta książka jest nawet w naszych czasach, które zniosły tyle jaskrawych rzeczy, tak rażąca, że nawet stary Kałużyński dawno nie czytał czegoś podobnego. Największy skandal wydawniczy w Stanach Zjednoczonych"
/fragment powieści/ Prima Aprilis Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tuTAJ wchodzicie napisano krwistoczerwonymi literami na bocznej ścianie Chemical Bank niedaleko rogu Jedenastej i Pierwszej, a napis jest wystarczająco duży, by można go było dostrzec z tylnego siedzenia taksówki wbijającej się w ruch wylewający się z Wall Street, lecz gdy Timothy Price zauważa te słowa, nadjeżdża autobus – z reklamą „Nędzników” na boku – zasłaniając widok, ale Price – który pracuje dla Pierce’a & Pierce’a i ma dwadzieścia sześć lat – nie zwraca na to uwagi, ponieważ właśnie mówi kierowcy, że da mu pięć dolarów, jeśli ten włączy głośniej radio – stacja WYNN nadaje „Be My Baby” – a kierowca, czarny, lecz nie Amerykanin, robi, co mu każą. – Jestem przedsiębiorczy – stwierdza Price – jestem twórczy, jestem młody, pozbawiony skrupułów, mam olbrzymią motywację i nieprzeciętne zdolności. Mówiąc krótko, społeczeństwa nie stać na to, żeby mnie stracić. Jestem zbyt c e n n y. – Uspokaja się i dalej wygląda przez brudną szybę taksówki, patrząc być może na słowo STRACH – wymalowane sprayem czerwone graffiti na bocznej ścianie McDolanda przy rogu Czwartej i Siódmej. – Wiesz, o co chodzi? Powiem ci: wszystkich gówno obchodzi praca, każdy nienawidzi roboty, ja też jej nienawidzę, t y, jak słyszałem, także. I co mamy z tym zrobić? Co ja mam zrobić? Wrócić do Los Angeles? To ż a d n a alternatywa. Nie po to przenosiłem się z UCLA do Stanford, żeby pójść na coś takiego. Rzecz w tym, pojmujesz… czy naprawdę t y l k o j a uważam, że zarabiamy za mało pieniędzy? Jak w kinie pojawia się następny autobus i kolejny plakat „Nędzników” zasłania tamto słowo – to musi być inny autobus, bo ktoś napisał LESBIJA na twarzy Eponiny. Tim mamrocze: – Mam duże mieszkanie. Na Boga, mam dom w Hamptons. – Rodziców, chłopcze. Należy do rodziców. – Kupuję go od nich. Czy mógłbyś kurwa zrobić głośniej? – rzuca od niechcenia w stronę kierowcy. W radiu ciągle grają The Crystals. – Sie nie da zrobić głośni – tak zdaje się brzmi odpowiedź kierowcy. Timothy nie zwraca na niego uwagi i peroruje poirytowany: – Mógłbym ostatecznie mieszkać w tym mieście, gdyby tylko zainstalowali w taksówkach Blaupunkty. ODM III czy ORC II z dynamicznym systemem strojenia. – Spuszcza z tonu. – Któryś z tych dwóch. Na czasie, przyjacielu, bardzo na czasie. Zdejmuje z szyi słuchawki drogo wyglądającego walkmana i wciąż narzeka: – Nienawidzę narzekać, naprawdę, na odpadki, śmieci, choroby, na to, jak brudne jest to miasto, obaj wiemy, że jest to pewien sty… – Mówi bez przerwy, otwierając nową dyplomatkę Tumi z cielęcej skóry, którą kupił u D.F. Sandersa. Wkłada walkmana do teczki, obok easa-phonu Panasonic – przenośnego, bezprzewodowego, składanego telefonu wielkości portfela (kiedyś miał przenośny telefon NEC 9000 Porta) – i wyciąga dzisiejszą gazetę. – Tylko jedno wydanie, j e d n o w y d a n i e, i co my tu mamy… uduszone modelki, niemowlęta zrzucone z dachów kamienic, dzieci zamordowane w metrze, manifestacja komunistów, zniknięcie szefa mafii, naziści – z podnieceniem przerzuca strony – baseballiści, chorzy na AIDS, kolejne gówno o mafii, korek, bezdomni, przeróżni maniacy, pedały padające jak muchy na ulicach, zastępcze matki, koniec mydlanej opery, dzieciaki włamują się do zoo, gdzie torturują i spalają żywcem zwierzęta, jeszcze raz naziści… a dowcip polega na tym, najlepsze jest to, że wszystko dzieje się w jednym mieście, tutaj, nigdzie indziej, co za syf, hej, poczekaj, następni naziści, korek, korek, sprzedawcy niemowląt, dzieci na czarnym rynku, dzieci z AIDS, dzieci narkomani, budynek zawala się na dziecko, maniakalne niemowlę, korek, most zawala się… – przerywa, bierze oddech i mówi cicho ze wzrokiem utkwionym w żebraku na rogu Drugiej i Piątej: – To dwudziesty czwarty, jakiego dzisiaj widzę. Liczyłem. – A potem pyta, nie odwracając się: – Dlaczego nie nosisz granatowego blezera z czesanej wełny do szarych spodni? – Price ubrany jest w wełniano-jedwabny garnitur zapinany na sześć guzików od Ermenegilda Zegny, bawełnianą koszulę z francuskimi mankietami od Ike’a Behara, jedwabny krawat od Ralpha Laurena i skórzane półbuty do kostki Fratelli Rossetti. Rzut oka na „The Post”, w którym jest średnio interesujący artykuł mówiący o dwóch osobach, które zaginęły podczas przyjęcia na jachcie średnio znanej postaci z nowojorskiej socjety – jacht okrążał wtedy wyspę. Jedynymi dowodami w sprawie są trzy stłuczone kieliszki do szampana i rozpryśnięta plama krwi. Podejrzewa się, że popełniono przestępstwo, na pokładzie jachtu odkryto wyżłobienia i nacięcia. Ciał nie odnaleziono. Brak podejrzanych. Price rozpoczął dzisiejsze przemówienie podczas lunchu i kontynuował tyradę przy drinkach u Harry’ego, gdzie – pijąc trzy J&B z wodą – mówił znacznie ciekawiej o rachunku Fischera, którym zajmuje się Paul Owen. Nigdy się nie zamknie. – Choroby! – krzyczy z napiętą aż do bólu twarzą. – Jest teraz taka teoria, która mówi, że jeśli można złapać wirusa AIDS, uprawiając seks z osobą zarażoną, to prawdopodobne jest złapanie czegokolwiek w ten sam sposób, bez względu na to, czy mamy do czynienia z wirusem per se, czy też nie… Można trafić na przykład chorobę Alzheimera, dystrofię mięśniową, hemofilię, białaczkę, anoreksję, cukrzycę, raka, stwardnienie rozsiane, zwłóknienie torbielowe, porażenie mózgowe, dysleksję, Jezu Chryste… nie można przecież złapać dysleksji z c i p y! – Nie jestem pewny, chłopcze, ale nie sądzę, żeby dysleksję wywoływał wirus. – Och, kto to może wiedzieć? O n i tego nie wiedzą. Udowodnij, że nie mam racji. Na zewnątrz, na chodniku, czarne spasione gołębie biją się o kawałki hot doga przed Papają Greya, transwestyci rozgląda- ją się leniwie na boki, a policyjny samochód jedzie cicho pod prąd jednokierunkową ulicą. Szare chmury wiszą nisko na niebie, a w taksówce, która zatrzymała się w korku obok naszej, siedzi facet bardzo podobny do Luisa Carruthersa i macha do Timothy’ego, a gdy ten nie odpowiada na powitanie, nieznajomy – zaczesane do tyłu włosy, szelki, okulary w rogowej oprawie – domyśla się, że się pomylił i z powrotem pochyla głowę nad egzemplarzem „USA Today”. Rzut oka na chodnik, na którym siedzi brzydka, stara, bezdomna kobieta z torbami na zakupy, trzymając w dłoni bat, którym strzela na gołębie zupełnie nie zwracające na nią uwagi, dziobiące się nawzajem i walczące o resztki hot doga. Samochód policyjny znika w podziemnym garażu. – Z drugiej strony, gdy znajdziemy się w punkcie, w którym nasz stosunek do czasów, w jakich żyjemy, przypomina całkowitą i bezwarunkową akceptację, gdy nasze ciała zaczynają się d o s t r a j a ć do otaczającego nas szaleństwa i wszystko staje się coraz bardziej sensowne, i gdy mechanizm zaczyna tykać, spotykamy jakąś oszalałą, popierdoloną, bezdomną czarną, która w samej rzeczy chce… posłuchaj mnie Bateman… c h c e mieszkać na ulicach, na tej, na tamtych ulicach, rozumiesz, na t a m t y c h… – pokazuje ręką – …tylko że mamy burmistrza, który nie przyjmuje do wiadomości jej woli, burmistrza, który nie pozwoli tej s u c e żyć, jak się jej podoba… Jezu Chryste… pozwólmy skurwiałej suce zamarznąć na śmierć! Bo zechciej tylko skrócić jej własne, wykreowane przez nią cierpienia, i spójrz, jesteś w punkcie wyjścia… zażenowany, popierdolony… Dwudziesta czwarta, nie, dwudziesta piąta… Kto będzie u Evelyn? Poczekaj, pozwól, że zgadnę. – Podnosi dłoń przymocowaną do nienagannego manikiuru. – Ashley, Courtney, Muldwyn, Marina, Charles… dobrze mi idzie? Może ktoś z „artystycznych” przyjaciół Evelyn z omójboże „East” Village. Znasz te typy… to ci, którzy pytają Evelyn, czy nie ma przypadkiem dobrego, wytrawnego, b i a ł e g o chardonnay… – Klepie się dłonią w czoło, zamyka oczy i zaczyna mamrotać, zaciskając szczęki: – Wyjeżdżam. Rzucam Meredith. Ona naprawdę p r o w o k u j e mnie do tego, żebym ją lubił. Wypisuję się. Dlaczego tak długo nie zdawałem sobie sprawy, że ona ma osobowość cholernej gospodyni teleturnieju?… Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem… Chodzi mi o to, mówię jej, że jestem wrażliwy. Powiedziałem jej, jak fatalny wpływ miał na mnie wypadek Challengera… Czego więcej może chcieć? Postępuję etycznie, jestem tolerancyjny, to znaczy jestem niezwykle zadowolony z życia, mam optymistyczny stosunek do przyszłości… to znaczy… a ty nie? – Jasne, ale… – A wszystko, co od niej dostaję, to g ó w n o… Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, kurwa mać to chyba jakiś cholerny k o n g r e s włóczęgów. Mówię ci… – Urwał nagle, jakby wyczerpany, i odwracając się od kolejnej reklamy „Nędzników”, przypomina sobie coś ważnego i pyta: – Czytałeś o tym spikerze z telewizji? Zabił dwóch nastoletnich chłopców. Zdeprawowany pedał. Błazen, prawdziwy błazen. – Price czeka na moją reakcję. Nie ma żadnej. Nagle: jesteśmy na Upper West Side. Każe kierowcy zatrzymać się na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej i Riverside, ponieważ ulica jest jednokierunkowa. – Proszę nie objeż… – zaczyna Price. – Może objadę – mówi taksówkarz. – Proszę nie robić sobie subiekcji. – Potem lekko odwraca głowę, zaciska zęby i mówi poważnie: – Jebany głupek. Kierowca zatrzymuje auto. Dwie taksówki jadące za nami zaczynają trąbić, potem jadą dalej. – Czy powinniśmy kupić kwiaty? – Nieee. Do diabła, to t y ją walisz, Bateman. Dlaczego m y mielibyśmy kupować E v e l y n kwiaty? Lepiej żeby miał pan resztę z pięćdziesięciu – ostrzega kierowcę i mrużąc oczy, wpatruje się w czerwone cyferki na liczniku. – Cholera. To te sterydy. Jestem spięty. – Myślałem, że już ich nie bierzesz. – Pojawił mi się trądzik na nogach i ramionach, a naświetlania kwarcówką nic nie dały, więc zacząłem chodzić do solarium i w końcu pozbyłem się krost. Jezu, Bateman, powinieneś zobaczyć, jak sfalowany mam brzuch! Klasyka. Ani grama tłuszczu… – mówi w jakiś dziwny, odległy sposób, czekając, aż kierowca wyda mu resztę. – Sfalowany. – Nabiera taksówkarza przy napiwku, ale kierowca i tak jest mu szczerze wdzięczny. – Trzymaj się, palancie. – Mruga do niego. – Cholera, cholera, niech to cholera – mówi, otwierając drzwi taksówki. Wysiadając zauważa stojącego na ulicy żebraka… – Bingo: t r z y d z i e s t y – …ubranego w niesamowity, lepki od brudu, zielony dres. Mężczyzna jest nie ogolony, tłuste włosy ma zaczesane do tyłu, a Price z żartobliwym uśmiechem na twarzy przytrzymuje dla niego otwarte drzwi taksówki. Zmieszany włóczęga mamrocze coś pod nosem ze wzrokiem wlepionym wstydliwie w chodnik i wyciąga do nas pusty, styropianowy kubek do kawy, który trzyma nieśmiało w dłoni. – Przypuszczam, że niepotrzebna mu taksówka – prycha Price i zatrzaskuje drzwi samochodu. – Zapytaj go, czy przyjmuje karty kredytowe American Express. – Przyjmujesz AmEx? Żebrak kiwa twierdząco głową i odchodzi wolno, powłócząc nogami. Jest zimno jak na kwiecień i Price maszeruje żwawo ulicą w kierunku domu z piaskowca, w którym mieszka Evelyn, gwiżdżąc pod nosem „If I Were A Rich Man”. Ciepło z jego ust tworzy małe obłoczki pary, a Price macha skórzaną dyplomatką Tumi. Z oddali nadchodzi jakaś postać z zaczesanymi do tyłu włosami, w okularach w rogowej oprawie, ubrana w beżowy dwurzędowy garnitur z wełny i gabardyny Cerrutti 1881, i z taką samą skórzaną dyplomatką Tumi od D.F. Sandersa, jaką ma Price. Timothy zastanawia się głośno: – Czy to Victor Powell? Niemożliwe. Mężczyzna przechodzi pod jarzeniowym światłem latarni, a na jego twarzy widać zakłopotanie, które po chwili zamienia się w lekki uśmiech, gdy wpatruje się w Price’a tak, jak gdyby byli znajomymi, lecz wkrótce nieznajomy zdaje sobie sprawę, że nie zna Price’a, a Price równie szybko dochodzi do wniosku, że nie ma przed sobą Victora Powella, i mężczyzna idzie dalej. – Dzięki Bogu – mamrocze Price, zbliżając się do domu Evelyn. – Bardzo do niego podobny. – Powell i obiad u Evelyn? To pasuje mniej więcej tak jak kaszmir do kraty. – Przemyślał porównanie. – Jak białe skarpetki do szarych spodni. Obraz stopniowo zanika i w następnym ujęciu Price wspina się na schody przed domem z piaskowca kupionym przez ojca Evelyn dla córki, mrucząc coś o taśmach, które pożyczył wczoraj wieczorem i zapomniał oddać do Video Haven. Naciska dzwonek. Z sąsiedniego piaskowca wychodzi kobieta – wysokie obcasy, wspaniały tyłek – nie zamykając drzwi. Price śledzi ją wzrokiem, a gdy słyszy zbliżające się do nas korytarzem kroki, odwraca się, poprawia krawat od Versace i jest już gotów stawić czoło każdemu, kto się pojawi. Drzwi otwiera Courtney ubrana w kremową jedwabną bluzkę od Krizii, tweedową spódnicę koloru rdzy, także od Krizii, jedwabne satynowe pantofle d’Orsay na słupku od Manola Blahnika. Drżę i podaję jej czarny wełniany płaszcz od Georgia Armaniego. Odbiera ode mnie okrycie i ostrożnie całuje powietrze obok mojego prawego policzka, a potem wykonuje dokładnie te same ruchy obok Price’a, zabierając jednocześnie jego płaszcz od Armaniego. W salonie gra cicho nowy kompakt Talking Heads. – Troszkę się spóźniliśmy, prawda, chłopcy? – pyta Courtney, uśmiechając się swawolnie. – Nieporadny haitański taksiarz – mamrocze Price, oddając Courtney napowietrzny pocałunek. – Czy mamy gdzieś rezerwację i tylko proszę nie mów mi, że w Pastelach o dziewiątej. Courtney uśmiecha się, wieszając płaszcze w garderobie w holu. – Jemy dzisiaj w domu, moi kochani. Przykro mi, wiem, wiem, próbowałam przekonać Evelyn, ale mamy na obiad… sushi. Tim mija ją i rusza przez foyer do kuchni. – Evelyn? Gdzie jesteś, Evelyn? – woła śpiewnym głosem. – Musimy porozmawiać. – Dobrze cię znów widzieć – zwracam się do Courtney. – Wyglądasz dziś bardzo ładnie. Twoja twarz promienieje takim… młodzieńczym blaskiem. – Naprawdę wiesz, jak oczarować kobietę, Bateman. – W głosie Courtney nie ma sarkazmu. – Czy powinnam powiedzieć Evelyn o twoich wrażeniach? – pyta kokieteryjnie. – Nie – mówię. – Ale założę się, że bardzo byś chciała. – Przestań – mówi, zdejmując moją dłoń ze swej talii. Kładzie mi ręce na barkach i popycha korytarzem w stronę kuchni. – Musimy uratować Evelyn. Przez ostatnią godzinę zajmuje się wyłącznie układaniem sushi. Chce wypisać na nim twoje inicjały: P z sandacza i B z tuńczyka… Ale uważa, że tuńczyk wygląda zbyt blado… – Jakież to romantyczne. – …i zabrakło jej sandacza, żeby dokończyć B… – Courtney bierze oddech – …dlatego sądzę, że zamiast twoich, ułoży inicjały Tima. Masz coś przeciwko temu? – pyta, udając zatroskanie. Courtney jest dziewczyną Luisa Carruthersa. – Jestem potwornie zazdrosny i uważam, że lepiej będzie, jeśli porozmawiam z Evelyn – mówię, pozwalając Courtney delikatnie wepchnąć się do kuchni. Evelyn stoi przy kuchennej ladzie z jasnego drewna, ubrana w kremową jedwabną bluzkę od Krizii, tweedową spódnicę koloru rdzy, także od Krizii, i takie same jedwabne satynowe pantofle d’Orsay na słupku, jakie ma Courtney. Długie jasne włosy upięła z tyłu w dosyć groźnie wyglądający kok i wita mnie, nie podnosząc głowy znad owalnej, wykonanej z nierdzewnej stali patery od Wiltona, na której artystycznie ułożyła sushi. – Och, kochanie, tak mi przykro. Chciałam pójść do tego nowego, milutkiego, salwadorskiego bistro na Lower East Side… Price jęczy głośno. – …ale nie dostałyśmy rezerwacji. Timothy, p r z e s t a ń j ę c z e ć. – Unosi kawałek sandacza i kładzie ostrożnie na samej krawędzi patery, wykańczając coś, co przypomina dużą literę T. Odsuwa się od dzieła i omiata je wzrokiem. – Nie wiem. Och, brak mi pewności siebie. – Mówiłem ci, żebyś trzymała w domu Finlandię – mamrocze Tim, przeglądając butelki, w większości o maksymalnej pojemności, w barku. – Nigdy nie ma Finlandii – mówi do barku i do nas wszystkich. – Mój Boże, Timothy. Nie dasz rady z Absolutem? – pyta Evelyn, a potem zwraca się poufale do Courtney: – Kalifornijski zawijaniec powinien otaczać krawędź talerza, prawda? – Bateman. Drinka? – wzdycha Price. – J&B z lodem – rzucam w jego stronę i nagle uderza mnie fakt, że nie zaproszono Meredith. – Och, Boże, co za b a ł a g a n – wzdycha Evelyn. – Przysięgam, że zaraz się rozpłaczę. – Sushi wygląda cudownie – usiłuję ją pocieszyć. – Och, co za b a ł a g a n – lamentuje. – Co za b a ł a g a n. – Nie, nie, sushi wygląda c u d o w n i e – powtarzam, biorę kawałek flądry i wrzucam go do ust, jęcząc przy tym z wewnętrznej rozkoszy, po czym obejmuję Evelyn od tyłu. Mając pełne usta, próbuję powiedzieć: – Wyborne. Evelyn daje mi lekkiego klapsa wyraźnie zadowolona z mojej reakcji i wreszcie ostrożnie całuje powietrze obok mojego policzka, a potem odwraca się do Courtney. Price podaje mi drinka i rusza do salonu, usiłując usunąć jakiś niewidzialny pyłek z blezera. – Evelyn, czy masz szczotkę do ubrań? Wolałbym teraz obejrzeć mecz baseballowy albo poćwiczyć trochę w siłowni lub ostatecznie pójść do tej salwadorskiej restauracji, która miała kilka całkiem niezłych recenzji – jedną w magazynie „New York”, drugą w „Timesie” – niż siedzieć tu na obiedzie, lecz przyjęcia u Evelyn mają pewną zaletę: mam stąd niedaleko do domu.
512 str., op. miękka, format: 11,4x16,8 cm, cena det. 15,90 zł; Przekład: Jędrzej Polak, Projekt okładki: Marcin Wojciechowski; ISBN: 978-83-7998-059-8